poniedziałek, 10 grudnia 2012

"ludzie były inne"

   - Ludzie inne kiedyś były, panie, lepsze. Kłaniały sie, pomagały, somsiad somsiadowi. Bida była a lepi sie żyło, panie.
   Zatrzymuję się z psem między blokami. Każdy, nawet niedowidzący staruszek, ma swoją opowieść. Tym bardziej on. Myli mnie z kimś, bo go nie znam. Albo jestem już z tych gorszych ludzi. Dzisiejszych.
   Patrzy na mnie zamglonymi oczkami, na które opadają zaczerwienione, bezrzęse już powieki. Zęby ma swoje, sterczą z dziąseł jak resztki falochronu wdzierające się na plażę. Niedogolony, pozacinany. Ile może mieć lat?
   - Wiem, panie, bo dziewięćdziesiąty rok mi idzie. To wiem. Inne ludzie były. Swoje przeszłem. Jedna wojna. Druga.
   Liczę szybko, rozglądając się za psem. Jest - siedzi obok i wiernie słucha. Dwie wojny? Czyli które? Druga światowa, owszem. Ale musiał urodzić się gdzieś w dwudziestym drugim, no to chyba przesadza? Niech tam, w tym kraju w końcu wiecznie toczy się wojna.
   A potem opowiada mi o sąsiedzie, który współpracował z Niemcami i dobrze mu się wiodło. Po wojnie mu się pogorszyło, to poszedł się poskarżyć ruskim. Wysłuchali go, poklepali po plecach, a po kilku dniach przysłali dwóch żołnierzy, żeby wybili mu z głowy narzekania. Wybili. Razem z zębami.
   Połowy się domyślam, bo staruszek mówi jakby do siebie i trochę niewyraźnie. Jedno zrozumiałem: ludzie były inne. Żegnam się, bo widzę, że kapie mu z nosa. Mnie zresztą, też.
   Idę dalej i mijam miejsce, które zawsze mnie zastanawia. Wygląda tak:


   "Zapiski na tynku" - tak je nazywam. Ozdoby naszego miasta. Są w mojej okolicy podobne dwa freski. Najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, ani władzom, ani właścicielom, ani mieszkańcom. Tym, którzy to piszą - (a może bardziej rysują, bo pismo jest sposobem wyrażania myśli, a ten fresk raczej istnieniu owej przeczy) - też nie. Co najgorsze, mnie też, skoro żyję obok, mijam "toto" co dzień i milczę. Ale dość.
   Kilka lat temu dość głośno było o komiksie, w którym ukazano mieszkańców Bełchatowa witających w 1939 roku wkraczających Niemców - zrobią porządek z tymi... no, wiadomo, z kim. Miasto się obruszyło. Hałas się zrobił, no bo jak to: my, tacy dobrzy i gościnni, święci, wybrani, uciemiężeni za wszystkie narody - moglibyśmy być TACY?!!!
   "Ludzie były inne" - stają mi przed oczami mielące usta staruszka.

   Wieczorem wchodzę do sklepu na moim osiedlu. Mały sklepik spożywczy, cudem ocalały z przemarszu galerii i marketów. Odradza się, podnosi. Nowa właścicielka o świeżym spojrzeniu i większej energii dzień po dniu przywraca mu duszę i życie. Aż miło, że coś może być lepsze niż wczoraj. Bo ludzie kiedyś były lepsze, to wiem.
   Na przykład ci dwaj panowie przy drzwiach. Na oko - między pięćdziesiąt a sześćdziesiąt lat. Tatusiowie. Pracownicy. Mężowie. Dorośli. Ludzie, dojrzali, dzisiejsi.
   Tylko to błędne spojrzenie. Coś mi mówi, że przegną. Przeginają. Wyciągają z kieszeni dwie buteleczki z wódką. Setki. Korki pykają, rozlega się delikatny bulgot. Niewiele robią sobie panowie ze mnie, z ekspedientki, z ładu i zwyczaju. Sapię ze złości, mijając ich, ale milczę. Kiedyś się odezwę. Na pewno.
   "Ludzie kiedyś były inne. Lepsze".

   Nie wierzę. Ludzie nigdy nie były lepsze. Ani gorsze. Zawsze były nędzne. I zawsze będą. Aż do ostatniego zdeptanego kwiatka, ostatniego zabitego człowieka, do ostatniego haustu cieplarnianego powietrza.


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 


   Jest ciemno. Czarno. Mysz wcale się tym nie przejmuje. Spogląda z cegieł w głąb piwnicy tego świra od człapek i granulatu. Co za idiota! On naprawdę myśli, że myszy w dwudziestym pierwszym wieku złapią się na takie durne metody. Kiedyś, to co innego!
   - Kiedyś myszy były inne - wzdycha i zbiega po kawałku bambusowego pręta. - Głupsze - chichocze i zeskakuje tuż obok naciągniętej człapki. W międzyczasie uderza ogonkiem w leżący pod nią wałeczek granulatu. Ten toczy się prosto między bolce wtyczki od starego żelazka, zwieszającej się smętnie z zakurzonej półki. To bramka.
   - Ej! Nieźle! - piszczy spod drzwi mysi kolega.
   - A co powiesz na to? - mysz bierze rozbieg i z całej siły kopie w kolejny wałeczek, który kreśli w ciemnościach widoczny jedynie dla gryzoni łuk i trafia prosto w haczyk, blokujący sprężynę i śmiercionośny drut człapki. Rozlega się trzask i zeschnięty trójkącik żółtego sera leci prosto w ścianę. Odbija się i spada pomiędzy myszkami. Mysi kolega zaciera łapki w zdumieniu:
   - Nie no, ttto bbbył czaddd! Nnnauczysz mnie?
   Mysz uśmiecha się szeroko, chwyta ser i siada pod ścianą. Gryzie raz za razem i podaje koledze. W ciemności słychać tylko szybkie chrupanie. Wiadomo - myszy. Siedzą, zajadają ser i gadają o starych, dobrych czasach. O kocie z chińskiego sklepu, co to tak utył, że nie mógł wyjść przez okno i o ciepełku za rurą kanalizacyjną. Gdy rozlegał się szum, to był znak, że zaraz zrobi się ciepło. Ale potem ten głupek okleił ją jakimiś szmatami i gipsem - Bóg jeden wie po co - i się skończyło.
   Pora iść. W piwnicy pod dwudziestym czwartym mają fajną słomianą matę do pochrupania.
   - Zzzaraz! - woła mysi kolega. Łapie wałeczek granulatu i na cegle kreśli, niczym kredą, napis:
   "Widzew - Żydzew" a obok "GKS - Jude".
   Bo to jest porządna, polska mysz. Tolerancyjna. I wszystkich traktuje jednakowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz