czwartek, 20 grudnia 2012

"zabić kaczkę"

   Jak. Pytam: jak? Za moim kolegą z pracy, buszmenem z natury, facetem z urodzenia, gospodarzem z wyboru - zapytuję: Jak zabić kaczkę?
   Wydawało mi się to takie proste.
   - Nie dam rady. - Oznajmił rano. Popatrzyłem na niego, przyzwyczajony do rozkodowywania jego wypowiedzi, które - bywało - zaczynają się w poniedziałek a kończą w piątek. Tym razem mnie zaskoczył. Konsekwencją. - Muszę zabić kaczkę i nie wiem jak to zrobić. Nie dam rady.
   Jestem twardzielem - wiem, jak.
   - Normalnie - mówię. Przed oczami staje mi mój dziadek na podwórku starej kamienicy w Radomsku. Skąd wyszedł Różewicz. Dziadek z żółtymi łapami koguta w rękach, usiłujący ułożyć na drewnianym pieńku wysmukłą szyję i ruchliwy łebek. Szewc, co jednym ruchem wbijał kilka drewnianych szpilek w skórzaną podeszwę szpanerskich lakierków. Siekiera spada z dźwięcznym "klang" i czerwona główka leci w powietrze, odbija się od ściany i spada obok komórki. Na tynku zostaje czerwony ogon grzebieniastej komety. Z szyi koguta tryskają czarne prawie strugi. Dziadek nagle puszcza tułów, jakby zdziwiony tym, co zrobił. Bezgłowy twór, dziwadło, kręci się jak bąk po betonowych płytach, wierzgając bezładnie łapami, a leżąca obok głowa otwiera dziób niczym nożyczki. Chce chyba wrócić na swoje miejsce. To ciekawe dla gówniarza. Czyli mnie.
   - Normalnie - powtarzam - łapiesz ją za nogi, na pieniek i...
   - I czuję przez pierze, palcami, jak wali jej ze strachu serce. Gapi się na mnie przerażonymi oczami i błaga o życie. To widać. Puściłem. - Przerywa mi. I dobrze. Dalej bym plótł bzdury.
   Milknę. Przypomina mi się moja stara ballada, nazywałem ją "Opowieść wigilijna". W zasadzie, od czasu, gdy nie obchodzę świąt, nie istnieje, a do jej melodii śpiewam teraz "Wyprawę do Sepii". Ale kilka wersów mi się teraz przypomina:

        Oto, widzisz, znowu mamy grudzień, trzeba będzie pojednać się z Bogiem
        I najtwardsze z przekleństw o trudzie pozostawić bezpańskie za progiem.
       Oto, widzisz, znowu mamy Wilię. Tłusty karp łypie z wanny smutnym okiem.
       A ja znowu nie chcę pamiętać, że zabijać to też znaczy: święta.

   Kim jesteśmy, gdy trzymamy ręką gnące się ciało duszącej się od kilku dni ryby? Przez foliową torbę, żeby się przypadkiem nie upieprzyć. Śluzem albo krwią, kiedy młotek opuszczony metodycznie po raz trzeci lub czwarty wejdzie w głąb niewielkiej czaszki, miażdżąc nozdrza, gębę, czoło, wyciskając z oczodołów ziarenka gałek. I jeszcze raz, dla pewności, żeby karp nie wierzgał przy krojeniu, posypywaniu solą albo smażeniu. To takie niesmaczne. Może zepsuć cały wieczór. I znowu trzeba się będzie nachlać. Ostatni cios za tatusia, bo ma się jednak już siebie dosyć, więc głupia ryba wszystkiemu winna, tak będzie łatwiej.
   Kim?
   I tak dobrze, że nie mieszkamy w Chinach. Tam jedzą psy.

      
            - Opowiedz rybę…
            - Dobrze. Opowiadam:
            Ten młotek czuły, a jakże treściwy,
Ktoś piękny może do twarzy przykładał,
Bo twarz ma gładkość podobną do ryby… (Stanisław Grochowiak)

Jak opowiedzieć człowieka?
A rosołu nie będzie...

poniedziałek, 10 grudnia 2012

"ludzie były inne"

   - Ludzie inne kiedyś były, panie, lepsze. Kłaniały sie, pomagały, somsiad somsiadowi. Bida była a lepi sie żyło, panie.
   Zatrzymuję się z psem między blokami. Każdy, nawet niedowidzący staruszek, ma swoją opowieść. Tym bardziej on. Myli mnie z kimś, bo go nie znam. Albo jestem już z tych gorszych ludzi. Dzisiejszych.
   Patrzy na mnie zamglonymi oczkami, na które opadają zaczerwienione, bezrzęse już powieki. Zęby ma swoje, sterczą z dziąseł jak resztki falochronu wdzierające się na plażę. Niedogolony, pozacinany. Ile może mieć lat?
   - Wiem, panie, bo dziewięćdziesiąty rok mi idzie. To wiem. Inne ludzie były. Swoje przeszłem. Jedna wojna. Druga.
   Liczę szybko, rozglądając się za psem. Jest - siedzi obok i wiernie słucha. Dwie wojny? Czyli które? Druga światowa, owszem. Ale musiał urodzić się gdzieś w dwudziestym drugim, no to chyba przesadza? Niech tam, w tym kraju w końcu wiecznie toczy się wojna.
   A potem opowiada mi o sąsiedzie, który współpracował z Niemcami i dobrze mu się wiodło. Po wojnie mu się pogorszyło, to poszedł się poskarżyć ruskim. Wysłuchali go, poklepali po plecach, a po kilku dniach przysłali dwóch żołnierzy, żeby wybili mu z głowy narzekania. Wybili. Razem z zębami.
   Połowy się domyślam, bo staruszek mówi jakby do siebie i trochę niewyraźnie. Jedno zrozumiałem: ludzie były inne. Żegnam się, bo widzę, że kapie mu z nosa. Mnie zresztą, też.
   Idę dalej i mijam miejsce, które zawsze mnie zastanawia. Wygląda tak:


   "Zapiski na tynku" - tak je nazywam. Ozdoby naszego miasta. Są w mojej okolicy podobne dwa freski. Najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, ani władzom, ani właścicielom, ani mieszkańcom. Tym, którzy to piszą - (a może bardziej rysują, bo pismo jest sposobem wyrażania myśli, a ten fresk raczej istnieniu owej przeczy) - też nie. Co najgorsze, mnie też, skoro żyję obok, mijam "toto" co dzień i milczę. Ale dość.
   Kilka lat temu dość głośno było o komiksie, w którym ukazano mieszkańców Bełchatowa witających w 1939 roku wkraczających Niemców - zrobią porządek z tymi... no, wiadomo, z kim. Miasto się obruszyło. Hałas się zrobił, no bo jak to: my, tacy dobrzy i gościnni, święci, wybrani, uciemiężeni za wszystkie narody - moglibyśmy być TACY?!!!
   "Ludzie były inne" - stają mi przed oczami mielące usta staruszka.

   Wieczorem wchodzę do sklepu na moim osiedlu. Mały sklepik spożywczy, cudem ocalały z przemarszu galerii i marketów. Odradza się, podnosi. Nowa właścicielka o świeżym spojrzeniu i większej energii dzień po dniu przywraca mu duszę i życie. Aż miło, że coś może być lepsze niż wczoraj. Bo ludzie kiedyś były lepsze, to wiem.
   Na przykład ci dwaj panowie przy drzwiach. Na oko - między pięćdziesiąt a sześćdziesiąt lat. Tatusiowie. Pracownicy. Mężowie. Dorośli. Ludzie, dojrzali, dzisiejsi.
   Tylko to błędne spojrzenie. Coś mi mówi, że przegną. Przeginają. Wyciągają z kieszeni dwie buteleczki z wódką. Setki. Korki pykają, rozlega się delikatny bulgot. Niewiele robią sobie panowie ze mnie, z ekspedientki, z ładu i zwyczaju. Sapię ze złości, mijając ich, ale milczę. Kiedyś się odezwę. Na pewno.
   "Ludzie kiedyś były inne. Lepsze".

   Nie wierzę. Ludzie nigdy nie były lepsze. Ani gorsze. Zawsze były nędzne. I zawsze będą. Aż do ostatniego zdeptanego kwiatka, ostatniego zabitego człowieka, do ostatniego haustu cieplarnianego powietrza.


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 


   Jest ciemno. Czarno. Mysz wcale się tym nie przejmuje. Spogląda z cegieł w głąb piwnicy tego świra od człapek i granulatu. Co za idiota! On naprawdę myśli, że myszy w dwudziestym pierwszym wieku złapią się na takie durne metody. Kiedyś, to co innego!
   - Kiedyś myszy były inne - wzdycha i zbiega po kawałku bambusowego pręta. - Głupsze - chichocze i zeskakuje tuż obok naciągniętej człapki. W międzyczasie uderza ogonkiem w leżący pod nią wałeczek granulatu. Ten toczy się prosto między bolce wtyczki od starego żelazka, zwieszającej się smętnie z zakurzonej półki. To bramka.
   - Ej! Nieźle! - piszczy spod drzwi mysi kolega.
   - A co powiesz na to? - mysz bierze rozbieg i z całej siły kopie w kolejny wałeczek, który kreśli w ciemnościach widoczny jedynie dla gryzoni łuk i trafia prosto w haczyk, blokujący sprężynę i śmiercionośny drut człapki. Rozlega się trzask i zeschnięty trójkącik żółtego sera leci prosto w ścianę. Odbija się i spada pomiędzy myszkami. Mysi kolega zaciera łapki w zdumieniu:
   - Nie no, ttto bbbył czaddd! Nnnauczysz mnie?
   Mysz uśmiecha się szeroko, chwyta ser i siada pod ścianą. Gryzie raz za razem i podaje koledze. W ciemności słychać tylko szybkie chrupanie. Wiadomo - myszy. Siedzą, zajadają ser i gadają o starych, dobrych czasach. O kocie z chińskiego sklepu, co to tak utył, że nie mógł wyjść przez okno i o ciepełku za rurą kanalizacyjną. Gdy rozlegał się szum, to był znak, że zaraz zrobi się ciepło. Ale potem ten głupek okleił ją jakimiś szmatami i gipsem - Bóg jeden wie po co - i się skończyło.
   Pora iść. W piwnicy pod dwudziestym czwartym mają fajną słomianą matę do pochrupania.
   - Zzzaraz! - woła mysi kolega. Łapie wałeczek granulatu i na cegle kreśli, niczym kredą, napis:
   "Widzew - Żydzew" a obok "GKS - Jude".
   Bo to jest porządna, polska mysz. Tolerancyjna. I wszystkich traktuje jednakowo.

niedziela, 2 grudnia 2012

"moje miasto"

    Lubię snuć się z psem naszą stałą trasą po Bełchatowie. To znaczy - może lubię, to zbyt bezpośrednio powiedziane - muszę, to lepsze słowo. A ponieważ muszę - staram się lubić. Więc - lubię. Takie powolne łażenie, bez pośpiechu i większego celu - no chyba, że pies dużo pojadł, to i cel jest większy - stwarza okazje do czynienia ciekawych obserwacji miejsc, rzeczy i ludzi. Zatem - o miejscach.
     Jest w Bełchatowie Plac Wolności. Czyli Park Żula. Nie lubię tego określenia, zarówno dla tego miejsca, jak i dla ludzi, będących jego źródłem - każdy z nas w niesprzyjających okolicznościach może nim być. Czyli żulem. Niewiele trzeba. Mnie też się ledwie udało. Dlatego nie wieszam na nich ostatnich psów - są ofiarami własnego charakteru i okoliczności - co nie zwalnia ich, oczywiście, z odpowiedzialności za swoje czyny. A wielu z nich ma niesamowite historie w zanadrzu. O moim mieście, między innymi. Więc ich słucham.
    Ale - do rzeczy. Plac Wolności. Stoi tam obelisk, płyta kamienna z wyrytym sonetem Adama Asnyka. Idzie to tak: